Z historii miasta i ziemi świdwińskiej
Pan Kazimierz
Idąc ulicą Nowomiejską, przed skrętem w Podwale stoi piętrowy, jakby w połowie przecięty niewielki domek. Na fasadzie od strony ulicy widnieją inicjały G.K. 1925. Mieszka w nim pan Kazimierz Gach z żoną Barbarą długoletnią dyrektorką świdwińskiego ośrodka kultury.
Ale to nie jego inicjały, lecz przedwojennego właściciela Gustawa Kampmeyera, który datę budowy i swoje inicjały na ścianie umieścił, a nowy powojenny właściciel to uszanował.
Pan Kazimierz Gach to postać niezwykła, wzrostu napoleońskiego, ale ducha niespokojnego, pełen ikry i wigoru. O takich mówi się, że wszędzie ich pełno.
Śledząc powojenne wydarzenia polityczne i kulturalne w naszym mieście nie sposób, aby nie natknąć się na tę postać, człowieka wielu pasji i zainteresowań, najważniejsze wśród nich to fotografia dokumentalna i kolekcjonerstwo. Na wizytówce przedstawia się jako: „kolekcjoner aparatów fotograficznych i sprzętu filmowego”.
Ale to nie cała prawda o jego hobby – ma również imponujący zbiór różnych narzędzi i przedmiotów gospodarstwa domowego, które niegdyś należały do przedwojennych świdwinian. W ostatnich latach z uwagi na wiek i bojąc się, aby jego zbiory nie uległy rozproszeniu część kolekcji przekazał do koszalińskiego muzeum.
Rodzina Gachów pochodzi ze Śląska Cieszyńskiego. Dziadkowie Kazika mieszkali w Bohuminie (Boguminie) we własnym, drewnianym domku z ogródkiem. W wyniku zawirowań politycznych i przesunięć granic, jeszcze w latach dwudziestych część rodziny – dwaj bracia ojca znalazła się po stronie czechosłowackiej, a ojciec Kazia z bratem i siostrą po polskiej. Na długie lata stracili ze sobą kontakt.
Osiedlili się w Kole nad Wartą, gdzie w 1933 roku przyszedł na świat Kazimierz, jedyne dziecko Franciszka i Marianny. Ojciec, który szkołę średnią kończył jeszcze w zaborze austriackim i omal, że nie został zakonnikiem, miał duży warsztat ślusarsko mechaniczny i blacharski „Polski blacharz”. Sprowadzał też z Włoch i składał radioodbiorniki, oraz części samochodowe, z których montował Fiaty – kabriolety. Powodziło im się bardzo dobrze. Zatrudniał około 30 pracowników.
Po zdobyciu miasta przez Niemców Franciszek został majstrem w byłej własnej firmie. Zakład przejął Niemiec, lecz faktycznie kierował nim nadal Franciszek. Okupację rodzina przeżyła w miarę spokojnie, lecz tragiczne wydarzenia z 1939 roku Kazimierz pamięta do dziś. Wspomina:
„W Kole było wielu Żydów (ok 5.000, dop.Z.Cz.), opanowali cały niemal sektor handlowy. Ojciec miał z nimi bardzo dobre kontakty, a ja wśród nich wielu kolegów. Po wkroczeniu Niemcy wywieźli Żydów, tych co pozostali rozstrzelali przy ratuszu. Miałem wielu kolegów i sąsiadów Żydów. Zapamiętałem ich jako dobrych ludzi, którzy dawali na tak zwaną „krechę”.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej do miasta wyzwoliciele wywieźli wszystkie urządzenia i maszyny z firmy. Franciszkowi został tylko młotek i śrubokręt. Byli bez środków do życia. „Ojciec postanowił za pracą wyjechać na Ziemie Odzyskane. Po dwóch miesiącach napisał: „przyjeżdżajcie”. Podróż towarowymi wagonami trwała wiele dni. 15 lipca 1945 roku na budynku dworcowym mały Kazik odczytał nazwę stacji docelowej – Świbowina” (pierwsza po wojnie nazwa Świdwina, dop.Z.Cz.).
Budynek w którym zamieszkali przy Nowomiejskiej 41A należał do Niemca Gustawa Kampfmajera, który miał zakład blacharski, a jego żona krawiecki. Posiadali jeszcze dwa domy przy tej samej ulicy. Gustaw był kanonierem kombatantem z I wojny światowej. Działał w miejscowym związku kombatantów. Był chorążym w poczcie sztandarowym. Po odnalezieniu ukrytego sztandaru, z wypruwanych ozdobnych nitek hrabina Wolmer de Polenta wyszywała chorągwie, między innymi procesyjną Krucjaty Eucharystycznej dla kościoła.
Chichot historii. Franciszek został właścicielem a Niemiec pracownikiem w swoim byłym warsztacie.
Do czasu wysiedlenia, oprócz Gustawa Kampfmayera, w zakładzie byli zatrudnieni – ślusarz Artur Prey, oraz jako czeladnik Wolfgang Schultz. Ojciec Wolfganga był lekarzem mieszkał i miał gabinet w budynku przy dzisiejszej Wojska Polskiego, róg z ul. Sportową. Po wojnie tzw. Harcówka. Ojciec ze swoimi niemieckimi pracownikami i sąsiadami utrzymywał przyjazne stosunki. Kiedy odprowadzał ich na dworzec, z obozu przesiedleńczego na dzisiejszej Katowickiej – chroniąc ich przed bandami szabrowników grasujących w gruzach – miał łzy w oczach, wspomina Kazimierz.
Po przyjeździe rozpoczął edukację od 2 klasy szkoły powszechnej. Kolegami szkolnymi byli między innymi Wawrzyn Sajewski, mój brat Michał i wielu innych. Przed laty spotkali się na zjeździe koleżeńskim w swojej byłej szkole, świdwińskiej Jedynce.
Początek swojej fascynacji aparatami i zdjęciami tak wspomina:

„Gdy miałem dwanaście lat, pierwszy aparat podarował mi Niemiec, który pracował w zakładzie mojego ojca. Był to aparat harmonijkowy. W tym też czasie, ojciec kładł dach nad kościelną sygnaturką, a ja mu w tym pomagałem. Bez obaw wdrapywałem się na 35 – metrową wieżę skąd widziałem całe miasto i namiętnie je fotografowałem podarowanym aparatem. To był początek mojego hobby”.
Zbigniew Czajkowski
